W każdy piątek, do końca lutego, będziemy publikować po jednym artykule opisującym, jak wygląda praca typowego „Wojownika SEO”.  Nasz Wojownik SEO nie ma ustalonej tożsamości, jego doświadczenia w dużej mierze odzwierciedlają sytuacje, z którymi styka się wielu polskich pozycjonerów.
Jeśli chcecie wzbogacić naszą postać o swoje przemyślenia i kolejne teksty - skontaktujcie się z nami!
 
***
 
Po kilku latach w branży, kilkudziesięciu klientach i kilkuset "obrobionych" stronach mogę powiedzieć o sobie, że jestem Wojownikiem SEO. Moje początki były raczej mało spektakularne, zaczynałem jako zwykły SEO-pionek.

Prolog

Zanim rozpocząłem pracę na etacie w pewnej niedużej firmie, zajmowałem się pozycjonowaniem stron dla znajomych i znajomych znajomych. Raczej za przysługę, w barterze, za symboliczną stówę niż za realne pieniądze, pozwalające utrzymać chociażby połowę niewymagającego studenta.
 
Potem przyszedł czas na pierwsze komercyjne projekty, już we wspomnianej lokalnej firmie. Chociaż mój pierwszy pracodawca nie był rynkowym gigantem, miałem możliwość pracy z „prawdziwymi klientami”, „prawdziwym szefem” i pod presją „prawdziwego stresu”. Zdarzały się dni trudne (tu ukłon w stronę Google i jego aktualizacji), ale mimo wszystko swoją pierwszą pracę wspominam dobrze. Do dnia dzisiejszego, mój mózg wyparł wszystkie wpadki z tamtego okresu ;)
 
Parę lat pracowałem z moim „prawdziwym szefem”, zaczynając od okresu próbnego, aż do pełnego etatu i stawki 4 000 PLN netto. Nabyłem doświadczenia i pewności siebie. Zarobki mnie zadowalały, szczególnie, że opisuję sytuację sprzed kilku lat.

Magiczna liczba 60

Co nie grało? Liczba projektów. Biorąc na siebie wypozycjonowanie ok. 60 stron liczyłem, że dam radę. W końcu wszyscy jakoś dawali. Niestety, do czasu. Pewnego dnia odebrałem telefon stacjonarny od klienta: „Dzień dobry. Chciałem porozmawiać o moim serwisie, napisał Pan, że…” - przez dobre kilka minut rozmawialiśmy o problemie związanym ze stroną klienta, a ja rozpaczliwie próbowałem połączyć serwis z jakimś znanym mi nazwiskiem.

Znalazłem się na etapie, w którym przestałam kojarzyć, który klient kryje się pod adresem każdej z „moich” stron.
W decyzji o odejściu z firmy pomogło mi to, że już od kilku tygodni rozważałem „usamodzielnienie się” i przejście na nieco inny tryb pracy. Taki, w którym sam będę decydować o tym, jakie i ile projektów przyjąć oraz w jaki sposób nad nimi pracować.

Pan życia i śmierci

W końcu przyszedł moment na podjęcie najważniejszej decyzji w moim zawodowym życiu – założyłem własną firmę. Byłem pełen optymizmu! Myślałem „super, wreszcie wszystko będzie się odbywać na moich zasadach” (potem napiszę o tym, jak to wyglądało w praktyce). 
 
Pierwsza różnica między pracą na etacie i pracą na swoim polegała na tym, że… musiałem sam szukać swoich klientów – niby wiedziałem, że tak będzie, ale…
 
Pierwszymi zleceniami były głównie audyty (średnio od 400 zł do 600 zł netto „za sztukę” przy małych stronach). Na szczęście dość szybko pozyskałem serwis do pozycjonowania, z ustalonym abonamentem 1000 zł netto miesięcznie (zajmowałem się nim dokładnie rok). Jak wyglądały moje zarobki w ciągu pierwszych trzech miesięcy „swojego”? 
 
1 miesiąc: 1865 zł netto
2 miesiąc: 3440 zł netto
3 miesiąc: 6088 zł netto
 
Jak wspomniałem, większą część zysków generowały audyty, a na drugim miejscu znalazło się pozycjonowanie. Stawki z miesiąca na miesiąc zmieniały się. Żeby uzyskać zarobki na wymarzonym poziomie „szefa wszystkich szefów”, brałem wszystkie możliwe zlecenia i często zarywałem noce. Szybko okazało się, że praca „na moich zasadach” i „ tylko kiedy sam będę tego chciał” oznaczała harówkę, czasem po 16 godzin na dobę.
 
Moje koszty były niewielkie - 150 zł netto na księgowe, ZUS preferencyjny i 8 zł netto miesięcznie (96 zł netto rocznie) za system do księgowania dokumentów. Z dodatkowych, comiesięcznych kosztów dochodzili głównie copywriterzy – pisałem teksty samodzielnie tylko jeśli temat był mi bliski.  Koszty utrzymania zaplecza nie były wysokie. Na bieżąco tworzyłem swoją bazę na potrzeby „klientów-znajomych” i mogłem ją wykorzystywać, rozbudowując po czasie. 

Mała stabilizacja

W pewnym momencie udało mi się nawet zatrudnić  pracownika, pomagającego w podejmowaniu większej liczby, bardziej opłacalnych zleceń. Kiedy okazało się, że we własnej firmie natłok obowiązków zaczyna przypominać ten, podobny do ostatnich momentów roboty na etacie, powiedziałem: „Dość!”.
Musiałem przeorganizować swoją pracę. Skupiłem się na utrzymaniu stałych klientów, ograniczając przy tym jednorazowe zlecenia. Niestety, komfort luźniejszej pracy przełożył się na niższe dochody.
 
Podsumowując, jako Wojownik SEO miałem całkiem niezły start we własny biznes. Najpierw samodzielne dłubanie w temacie pozycjonowania, potem zdobycie praktyki na etacie, w końcu własny biznes, który uświadomił mi, że bycie szefem wywołuje dwa efekty - nieprzespane noce i mimo wszystko olbrzymią satysfakcję.